Znani i sławni
Znani i sławni
Kuzyn Premiera?
Czasami pozwalam sobie na realizowanie nietypowych pomysłów – moich pomysłów. Około trzydziestu lat temu „naszło mnie” aby zobaczyć jak wygląda lekcja w wiejskiej szkole.
A to nie widziałem jak takie lekcje wyglądają?
Przecież przez cztery lata chodziłem do wiejskiej, czteroklasowej szkoły. Tak ale to było w latach pięćdziesiątych a mnie „naszło” w latach siedemdziesiątych a przez te dwadzieścia lat wiele się pewnie zmieniło.
Kuzynka żony uczyła w takiej szkole co to za skrajem wsi był tylko las i drogi bitej to już dalej nie było. Zapytałem więc kuzynkę czy mógłbym zobaczyć lekcje u niej w szkole. Sama nie mogła zdecydować gdyż zgodę mógł wydać tylko dyrektor szkoły. Po kilku tygodniach kuzynka powiedziała, że dyrektor zgodził się więc przy najbliższej okazji wsiadłem w autobus który jechał do Woli Władysławowskiej.
Las, las, czasami pola, gdzieś tam widoczne pojedyncze zabudowania i w końcu koniec drogi bitej i pętla autobusu. Wysiadłem, jeszcze kawałek trzeba było przejść i od samego początku zdziwienie. Zdziwienie - bo natychmiast po tym jak wysiadłem z autobusy zainteresowały się moim przyjazdem miejscowe kobiety. Dziwne zainteresowanie - od domu do domu zaczęły się szybkie truchty, poszeptywania i ukradkowe spojrzenia w moim kierunku. Gdy ja szedłem w kierunku szkoły to kobiety tak miedzy podwórkami przechodziły cały czas mnie obserwując. Nic z tego nie rozumiałem.
Co tu się dzieje?
Kogo one oczekiwały?
Jeszcze bardziej byłem zdziwiony gdy naprzeciw mnie ze szkoły wyszedł człowiek jak dwie krople wody podobny do urzędującego w tamtych czasach premiera i jeszcze na dodatek przedstawił się tym samy co Premier nazwiskiem. Tylko czemu on taki niespokojny i ręka którą mi podał taka spocona?
Co tu jest grane?
Dzień zagadek czy co?
Za kogo tu mnie biorą?
Dziwne to ale ten dyrektor – premier, na dwóch godzinach lekcyjnych pozwolił mi być. Dzieci, najpierw wystraszone szybko się oswoiły z nowym co o nic nie pytał i wyjmowały swoje robótki i po prostu pod ławkami coś tam na szydełkach czy drutach robiły. Nauczycielka swoje a dzieci swoje i pełna zgoda i spokój.
Wróciłem do domu a ze mną kilka zagadek na które nie znałem odpowiedzi. Dlaczego ten dyrektor nie tylko nosi takie same nazwisko jak premier to jeszcze podobny jak by był bliźniakiem? Czemu jeśli jest co najmniej kuzynem premiera siedzi na takim zadupiu? I czemu on mnie się wyraźnie bał?
Wszystko bez sensu, nic do niczego nie pasuje jak wtedy gdy wiele lat temu chodziłem do szkoły podstawowej na Otwockiej i nauczyciel Łabędź zamykał się sam na sam z naszymi koleżankami. Nie, to niemożliwe przecież.
Nie minęły dwa tygodnie od tamtego wyjazdu do tej szkoły za lasami a tu bomba – dyrektor tamtej szkoły aresztowany za zbytnie zainteresowanie się uczennicami! Więc jednak! Sprawa nabrała rozgłosu, czemu nie wcześniej? Czy nikt nie pisał wcześniej skarg do kuratorium lub prokuratury? I to bieganie po opłotkach kobiet na tamtej wsi – chyba jednak na kogoś ważnego wtedy czekały. Chyba jednak wielokrotnie pisały, że coś nie tak i chyba te skargi gdzieś znikały aż do momentu gdy przyjechał ktoś kogo tam nikt nie znał i to na dodatek z samej Warszawy.
Prawdopodobnie, nieświadomy tego przyczyniłem się, że dalej już nikt nie próbował ukręcać głowy sprawie i uruchomiono machinę sprawiedliwości.
Co dalej się wydarzyło? Nic, przewieźli dyrektora na badania do szpitala psychiatrycznego, chyba do Płocka i po pewnym czasie sprawa przycichła.
A zachciało mi się zobaczyć jak wygląda lekcja w wiejskiej szkole. SJS 6.12.2004
Brat wielkiego brata
„Rozrzutny jestem, wydaje tak dużo, że nie starcza mi do pierwszego”
„A ile zarabiasz?” - zapytałem swojego dziwnego rozmówcę który chyba czuł się bardzo samotny skoro po pracy w Instytucie jechał ze mną autobusem w kierunku mojego domu a nie swojego.
„Zarabiam 2.500 złotych”
„A żona?”
„Żona nie pracuje”
To jaki on rozrzutny jeśli ja zarabiam 7500, moja żona 3500 a o odkładaniu pieniędzy nawet nie ma mowy.
To co jemu powiedzieć?
Że nie jest rozrzutny?
Jak za takie pieniądze jak on dostaje opłacić wszystko i jeszcze wyżyć?
Dziwne to wszystko. Jego brat przecież taki sławny. Nie ma chyba w Polsce nikogo kto by nie znał jego nazwiska, kto by nie umiał wymienić przynajmniej wcieleń aktorskich jego brata a ten aż tak mało zaradny? Nigdy do niego ten sławny brat nie przyszedł do pracy a i do domu chyba też nie. Nie ma więc się co dziwić,, że osamotniony szukał okazji żeby z kimś pogadać.
Czemu wybrał mnie? Nie wiem, może dlatego, że pracowaliśmy razem w Instytucie w sąsiednich pokojach? Jak dochodzi do takiego osamotnienia? Dlaczego sławny brat mu nie pomagał?
To ostatnie pytanie nurtowało mnie przez następne trzydzieści lat aż do dnia w którym wszedłem do naszego osiedlowego sklepu spożywczego w którym było stanowisko z alkoholami.
W sklepie był tylko jeden klient, odwrócony tyłem do wejścia a na ladzie stała duża torba a on dyrygował. To można w sklepie spożywczym dyrygować? To był specjalny rodzaj dyrygenta – płynnymi ruchami wskazywał sprzedawcy kolejne butelki z alkoholem i znikały one ostrożnie, delikatnie wkładane w tej dużej torbie. Wiedziałem co to znaczy – tak bogaty alkoholik uzupełnia „zapas paliwa” na najbliższe dni. Podszedłem bliżej ubranego niby w taki wojskowy strój „dyrygenta” i natychmiast poczułem zapach źle przetrawionego alkoholu. Taki zapach maja tylko ci co piją kilka lat. Nawet ich pot wskazuje jaka ich toczy choroba. Kątem oka przyjrzałem się kupującemu – to był sławny brat mojego sąsiada z pracy!
Po tylu latach znalazłem odpowiedź na dręczące mnie pytanie dlaczego brat nie pomagał bratu – to sławny brat sam wymagał opieki. Bywa i tak.
Co się stało z tym samotnym, zagubionym wśród ludzi bratem? Od kilku lat jest chyba w domu opieki – ot różnie się losy ludzkie układają.
Czy mogło być inaczej? Czy mógł się jego talent matematyczny rozwinąć? Nie wiem i już nikt się nie dowie, ani ja, ani nikt inny.
SJS 5.12.2004
Przydałby się Rutkowski
W samo południe, szedłem przez Plac Powstańców w Warszawie. Dużo ludzi, samochody zaparkowane gdzie tylko możliwe a było to w czasach gdy nie było jeszcze parkometrów. Szedłem od strony sklepu Wedla do redakcji Przeglądu Technicznego która wtedy mieściła się na Świętokrzyskiej. Gdzieś tam pod placem była przedwojenne stacja metra co jego budowę przerwała wojna. Myślałem o tym czy i jak jest ona obecnie wykorzystywana. Dochodziłem już do Świętokrzyskiej gdy moją uwagę zwrócił dziwnie zachowujący się młody człowiek. Stał przy drzwiach dość charakterystycznie pomalowanego samochodu i aż podskakiwał coś manipulując przy zamku od strony kierowcy. Krótko ostrzyżony, luźna, łatwa do zrzucenie kurtka no i te manipulacje przy drzwiach nie pozostawiały zbyt wiele wątpliwości, że to złodziej – wyjątkowo bezczelny i zdeterminowany złodziej.
Zainteresowałem się tymi jego manipulacjami. Gdy tylko zorientował się, że go obserwuję, przerwał próby otwarcia. W ręku miał jakiś przedmiot wielkości pilota do telewizora. Wolno odszedł w kierunku schodów przy banku, oddał komuś ten przedmiot – prawdopodobnie wibrator do otwierania – zawrócił i idzie prosto na mnie. Niedobrze, tłum ludzi a jak tak naprawdę to jestem całkiem sam. Nikt, zupełnie nikt nie zauważył co się tu dzieje. Rozejrzałem się ale nie widać żadnej szansy na pomoc – co robić? Włożyłem rękę pod marynarkę i trzymam ją tam tak jak bym sięgał po pistolet. Zobaczył ten ruch, przeszedł obok i idzie na druga stronę ulicy w kierunku budynku redakcji. Ruszyłem za nim mając nadzieję, że napatoczy się może jakimś cudem patrol. Cudu nie było i przy redakcji zdecydowałem że dalej nie ma co iść. Wszedłem do budynku ale tuż za drzwiami zawróciłem i znów byłem na ulicy a tu niespodzianka. Mimo, że nie minęło więcej niż pięć sekund po tym „ciepło a luźno ubranym” ani śladu. Acha, to ja szedłem za nim a za mną szli jego kumple. No tak, można to było przewidzieć.
Przydałby się Rutkowski – pomyślałem a mnie czas do redakcji.
Zabawiłem w redakcji dobre dwie godziny. Opowiedziałem tam swoja dziwna przygodę. Wyraziłem nawet zdziwienie, że złodzieje połaszczyli się na tak charakterystycznie pomalowany samochód i to jeszcze z dwiema antenkami. Redaktorzy mieli takie same jak ja skojarzenie, że przydałby się Rutkowski.
Wychodzę z redakcji i coś mi nie pasuje – mam dalszy ciąg tej przygody. Taki sam samochód jak ten który próbowano ukraść stoi naprzeciw wejścia. Nie może chyba być w Warszawie dwóch takich samych samochodów i to z tak samo umieszczonymi dwoma antenkami. Kto wtedy jeździł z dwiema antenkami?
Przy samochodzie stoi człowiek w jaskrawej marynarce, na masce samochodu położył teczkę i z kimś rozmawia.
Podchodzę do niego i pytam czy dwie godziny temu parkował samochód po przeciwnej stronie ulicy?
„A co to Pana obchodzi?” - odpowiedział grzecznie bo mógł przecież przyłożyć ale ja nie ustępuję bo widzę, że wszystko wskazuje na to, że to jego samochód.
„Bo widzi Pan, próbowano go ukraść”
To tego w jaskrawej marynarce jak by piorun strzelił. Zainteresował się tym to mało powiedziane – więc ze szczegółami opowiedziałem o zdarzeniu.
Wściekł się ale podaje mi swoja wizytówkę a tam napisane: ”Krzysztof Rutkowski – Detektyw” i adres wiedeński. No tak, to na jego samochód złodzieje polowali. Zrozumiałem dlaczego połaszczyli się na tak charakterystyczny i trudny do sprzedania samochód.
------------------------
Mój samochód też kiedyś chciano ukraść. Na Pradze, na Radzymińskiej to było. Żeby to jeszcze był samochód ale – Polonez? Toż to zlepek nie wiem czemu trzymających się razem potknięć konstruktorów tego pojazdu. Może oni z awansu społecznego byli? - konstruktorzy nie złodzieje.
Jak to było? Pojechałem „na stare śmieci” na Pradze. Moja córka tam mieszkała. Dzień, ledwo południe minęło, wyszedłem na balkon i patrzę i wspominam jak tu było dawniej a jak dziś. Tam po przeciwnej stronie, gdzie dziś plac były kiedyś takie komórki po zburzonym domu w których handlowano warzywami. Tam dalej gdzie dziś parking jak się wojsko w trzydziestym dziewiątym rozbrajało to broń zakopali. Leży tam pewnie do dziś.
Wspomnienia przerwał mi dźwięk alarmu samochodowego jakiś tak podobny do mojego samochodu. Patrzę z balkonu i widzę jak do mojego Poloneza który zresztą tylko kilka razy miauknął, wsiada trzech młodych ludzi. O nie! Tego to jeszcze nie było. Widzę też, że po obu stronach ulicy stoi kilku obcych w tych stronach ludzi. Czyli obstawa tych trzech ale po co ich tylu dla takiego samochodu? Coś nie tak ale nie wiem jeszcze co?
Dzwonię po policję, oczywiście dodzwonić się to do nich „można” ale nie od razy i jednocześnie obserwuję ulicę. Nawet minuta nie minęła jak ci młodzi tak jak wsiedli tak i wysiedli z mojego samochodu. Razem z nimi odeszła i obstawa. Nie dali rady – nietypowe zabezpieczenie było. Tylko po co tylu ich było?
Przypomniałem sobie o ”złodziejskich szkołach” - wygląda na to, że chłopcy mieli zaliczyć egzamin że złodziejskich umiejętności a ci na zewnątrz to byli egzaminatorzy. No cóż mieli pecha. SJS 16.12.2004
Stefan Friedman jest mi winien 2000 zł
Taki sławny człowiek i sympatyczny i nie oddaje pieniędzy?
Czy to możliwe?
Ta cała historia zaczęła się od telefonu kobiety.
„Czy jeździ Pan wskazywać miejsca pod studnie także poza Warszawą?” – zapytała.
Oczywiście – przecież w Warszawie jest już bardzo niewiele miejsc w których ktoś musi martwić się o wodę z własnego ujęcia – pomyślałem, a kobieta już pytała czy mam dziś czas i czy za pół godziny jej mąż może po mnie przyjechać.
„Oczywiście – czekam.”
Rzeczywiście – chyba nie minęło nawet pół godziny jak ktoś zadzwonił do drzwi mojego mieszkania. Otwieram a tam stoi Stefan Friedman – wypisz wymaluj i jeszcze na dodatek przedstawia się jako Stefan Friedman jak by się musiał z taka twarzą jeszcze komuś w Polsce przedstawiać. Odpowiedziałem odruchowo – „Widzę przecież” – raczej mało grzecznie ale jak mi się wtedy wydawało logicznie.
„Możemy jechać?”
„Tak – już się zbieram”
Siadamy do samochodu, ledwie ruszyliśmy a Stefan Friedman zaczyna opowiadać o takich różnych oszustach, wydrwigroszach, szarlatanach do których jak nic zaliczał także radiestetów.
„Jak Pan nie wierzy w radiestezję to dlaczego chce Pan skorzystać z moich usług?”
„A bo mi żona kazała”
No tak, to jest argument – mądra kobieta widać i męża musi umieć skutecznie przekonywać – mało takich.
Jedziemy z Warszawy w kierunku Piaseczna, jedziemy nawet trochę dalej. Friedman kupił siedlisko gospodarstwa rolnego. Jak się okazało na miejscu całkiem ładne miejsce i budynki w nie najgorszym stanie.
Mam wytyczyć miejsce pod studnię. Sprawdzam - w pasie zakłócenia radiestezyjnego, prawie po środku jest usytuowana stara studnia kręgowa. Wskazanie bardzo silne – to po co wydawać pieniądze na nowa studnię, wystarczy oczyścić tę starą!
Tak też radzę Friedmanowi – „Nie, proszę mi wskazać miejsce na studnię wierconą” – klient płaci, klient wymaga. Sprawdzam, chodzę – jest woda około trzydziestego metra.
„Tu mam plan i niech mi Pan napisze na nim, gdzie i na jakiej głębokości jest woda” – tak i siadam i piszę, ale sąsiadki zobaczyły, że przyjechał Friedman i jeszcze przywiózł różdżkarza więc przyszły i mu mówią:
„Panie Stefanie – co Pan chce nową studnię robić? A po co? Jak była susza i w całej wsi wody nie było to wszyscy do tej studni na tym podwórku przychodzili. Niech Pan każe oczyścić tę kręgową studnię, szkoda pieniędzy na studnię wierconą bo tu dopiero około trzydziestego metra jest następna woda”
Śmiesznie wyszło – przychodzi facet z różdżką, jest tam pierwszy raz a mówi dokładnie to samo co sąsiadki które tam od dziecka mieszkały.
„To niech mi Pan sprawdzi miejsce pod dom bo będę stawiał nowy” – mówi Friedman chyba skutecznie przekonany do radiestetów przez to co powiedziały sąsiadki.
Sprawdzam więc miejsce pod dom, mówię co jest i co trzeba zrobić. Przychodzi do płacenia, a muszę dodać, że były to czasy kiedy operowało się kwotami liczonymi w tysiącach złotych. Jak by nie było Friedmanowi zabrakło dwóch tysięcy złotych do zapłacenia mimo, że płacił także dolarami.
„To jak Panu je przywiozę” – deklaruje ale mi do głowy przyszedł inny pomysł rozwiązania sprawy tego długu.
„Wie Pan co Panie Stefanie? Zrobimy inaczej – niech Pan mi tych pieniędzy nie oddaje ale ja kupuje sobie od Pana to, że będę mógł ludziom opowiadać, że Stefan Friedman jest mi winien dwa tysiące złotych. Spojrzał na mnie spod oka, wykrzywił się ale szybko uznał, że to dobry pomysł i tak stanęło, że mogę ludziom opowiadać, że „Stefan Friedman jest mi winien dwa tysiące złotych”
Czasy się zmieniły, wartość pieniędzy jeszcze bardziej – ile dziś byłyby warte te 2000 zł? Myślę, że gdzieś tak 25 no może 30 złotych ale ja przecież kupiłem sobie możliwość opowiadania, że „Stefan Friedman jest mi winien dwa tysiące złotych” i już – o inflacji w naszej umowie nie było przecież mowy.
SJS
Zapomniałem- mam dodawać, że płacił także dolarami.