Halina Kozłowicz - Stefan Jerzy Siudalski

 Statystyki
Przejdź do treści

Halina Kozłowicz

Spotkałem ciekawych ludzi
Kozłowicz Halina
Tak około 1958 roku rodzice a i ja wraz z rodzeństwem przeprowadziliśmy się ze wsi do Warszawy. Dla mnie przejście z czteroklasowej, wiejskiej szkoły do szkoły warszawskiej to był szok – tak jak by mnie ktoś przeniósł dwie klasy wyżej z pominięciem roku nauki. Nie bardzo rozumiałem polecenia nauczycieli. Tam na wsi byłem jednym z najlepszych uczniów – tu, w nowym miejscu dość szybko z większości przedmiotów miałem po kilka ocen niedostatecznych. Niedobrze – dla mnie pełne zaskoczenie sytuacją – nie w moim stylu być jednym z najgorszych.
Trzy lata chodziłem do tej szkoły podstawowej na Otwockiej w Warszawie. W pierwszym roku nauczyciele zastanawiali się czy nie zostawić mnie na następny rok ale w ostatnim przyznali mi nagrodę za dobrą naukę. Dużo wysiłku mnie to kosztowało. Czasami na granicy możliwości rozwiązywania problemów przez dziecko jakim byłem przecież – wiejskie dziecko przeniesione do Warszawy końca lat pięćdziesiątych. Dzisiejsze Szmulki niewiele mają wspólnego z tamtymi.
Jaka to była szkoła?
Budynek solidny, przedwojenny, dobrze utrzymany – tylko podłogi w niektórych salach były powojenne – radzieckie wojsko jak tam stacjonowało paliło w piecach klepką z podłóg!
Jaka była młodzież?
Z ambicjami i kadra nauczycielska w większości reprezentowała stary, dobry przedwojenny styl. Natomiast jeśli jest w klasie ponad czterdzieści dzieci to trudno czasami panować nad nimi.
Nasza klasa była delikatnie rzecz mówiąc trochę nieznośna. Niektórzy nauczyciele nie radzili sobie z nami i z ogromnym trudem utrzymywali porządek tylko w pierwszych ławkach. Ci z tyłu sali często nawet nie zauważali, że w klasie jest już nauczyciel.
Kto wymyślił aby klasy były tak liczne?
Nie wiem.
Któregoś dnia przyszła do naszej rozbrykanej klasy nowa nauczycielka. Nauczycielka ta jeszcze nas nie uczyła ale w tej szkole była od „przed wojny”. Miała już swoje lata, niejedno widziała, niejedno przeżyła. Weszła do klasy, większość uczniów była całkowicie pochłonięta najdziwniejszymi zabawami i chyba nikt nie zauważył, że właśnie rozpoczęła się lekcja.
Nauczycielka położyła dziennik i powiedziała:
„Oj chyba się pomyliłam. Miałam uczyć w tej grzecznej piątej A klasie a to chyba jakaś inna klasa”
Ci w pierwszych ławkach usłyszeli „grzeczna klasa” i zdębieli to znaczy po prostu przestali rozrabiać. Nauczycielka powtórzyła jeszcze raz i jeszcze raz „grzeczna klasa” – za każdym razem słyszało to coraz więcej uczniów aż w końcu i ci co byli najdalej od nauczycielki zorientowali się, że dzieje się coś niezwykłego.
„Grzeczna klasa” - tego jeszcze nie było - ktoś nas uważał za grzeczna klasę! Jak ktoś mówi o nas „grzeczna klasa” to znaczy trzeba tego kogoś szanować. Jak szanować?
No, pilnować żeby była cisza w klasie, nawet ci najbardziej chuliganiaści pilnowali siebie i innych / zwłaszcza innych/ aby zachowywali się w klasie poprawnie i tak zostało – warto dbać przecież o utrzymanie opinii „grzeczna klasa”.
Jakiego przedmiotu uczyła nas ta nauczycielka?
Nie pamiętam ale nauczyła nas szacunku dla samych siebie.
Naszą wychowawczynią była Kozłowicz Irena /Helena?/ o ile dobrze pamiętam imię. Chyba była starą panną, której przyszło opiekować się dziećmi przedwcześnie zmarłej siostro. Starała się jak umiała o nasze wychowanie. Jeździliśmy na wycieczki w Góry Świętokrzyskie, do Zakopanego, zwiedzaliśmy Kraków a i po Sudetach też wędrowaliśmy. Organizowała Mikołajki i konkursy klasowe.
Klasę do której przyszedłem prowadziła Kozłowicz od początku czyli od ich pierwszego dnia w szkole – ja dołączyłem do tej gromadki w piątej klasie.
Już po mojej maturze czyli w 1966 roku, a więc pięć lat po ukończeniu szkoły podstawowej udało mi się z Radzymińskiej, Łomżyńskiej, Łochowskiej, Otwockiej, Siedleckiej, Wołomińskiej  zebrać i namówić kilkoro uczniów z tamtej klasy aby pojechać z kwiatami do byłej wychowawczyni do domu.
Pomimo tego że w klasie było nas ponad czterdzieścioro tylko około dziesięcioro dało się namówić na bądź co bądź ciekawie zapowiadające się spotkanie. Część dzieci miała złe wspomnienia i na spotkanie pójść nie chciała.
Zapowiedzieliśmy się, pojechaliśmy, wchodzimy do przedwojennej willi na Górnym Mokotowie, wychowawczyni niezmiernie ucieszyła się z przyjazdu jej uczniów. Przywitała się z każdym z nich serdecznie, ze mną raczej z rezerwą i zdziwieniem co ja tam robię wśród jej starych uczniów – nie wiedziała i nie dowiedziała się, że to ja ich namówiłem aby ją odwiedzić.
A jakie były dalsze losy Kozłowicz?
O tym dowiedziałem się pięćdziesiąt lat później gdy zorganizowałem spotkanie klasowe. Okazało się, że gdy  przeszła na emeryturę siostrzeńcy umieścili ją w domu starców. Odwiedzała ją tam Jola, koleżanka z klasy. Żaliła się jej, że przecież jest całkiem sprawna i mogła być jeszcze przydatna siostrzeńcom w domu.
Na jednym z kolejnych spotkań klasowych – a zorganizowałem ich pięć – Konrad  - kolega z klasy, pokazał listy jakie do niego pisała Kozłowicz. Była z niego dumna, że został dyrektorem szkoły.
Zapytałem czy ją odwiedził.
Nie, nie miałem jakoś czasu.
Kozłowicz przebywała w domu opieki dwadzieścia lat. Nawet niedaleko ode mnie ale dowiedziałem się o tym dopiero po jej śmierci.
SJS 10.01.2020
PS Na jednej z wycieczek klasowych byli z nami jej siostrzeńcy. Było to tak gdzieś około 1960 roku i akurat wodociągi warszawskie zaczęły wtedy chlorować wodę. Jeden z tych siostrzeńców ułożył wierszyk:
„Chlorowana woda pieniędzy na herbatę szkoda?”
Wróć do spisu treści