Wojsko i praca - Stefan Jerzy Siudalski

 Statystyki
Przejdź do treści

Wojsko i praca

Twórczość > Opowiadania

Warta na bramie

Rok 1968. Nieopacznie postawili mnie na warcie do jednostki. Jak postawili to znaczy trzeba sprawdzać przepustki. Komu? Żołnierzom? Nie, kadrze - tak sobie sam ustaliłem. Tak i sprawdzam a co który podejdzie to się okazuje że od roku, dwóch nikt przepustki nie stemplował. Zabierałem przepustki a oficerów ustawiałem obok budki żeby czekali. Strasznie brzydko o mnie mówili ale grzecznie stali. Reszta kadry jak zobaczyła co się dzieję to poszła w ślady tych żołnierzy zasadniczej służby wojskowej co z lewizny wracali.
Kolega Olak w tym czasie siedział na bloku wyszkolenia w pomieszczeniu z widokiem na ogólnowojskową dziurę w płocie. Patrzy a oczom nie wierzy. Kadra oficerska tą dziurą wali do jednostki po błocie w pantofelkach razem z żołnierzami.
Wojna czy co?
Mimo raczej nieciekawych obietnic co ze mną zrobią jak skończę służbę na warcie - wygrałem. Pilnowali aby mnie przez cały dwuletni okres wojska omijała warta - skutecznie.
W wiele lat później już na ćwiczeniach rezerwy postawili mnie na warcie w obozie rozbitym w lesie. Z Modlina nas na te ćwiczenia wywieźli aż pod niemiecką granice - do lasu. Dali stare pistolety maszynowe co to pod koniec Drugiej Światowej PPSze zastępowały. Żelastwo jednym słowem - ta nasza przedwrześniowa broń była lepsza ale wyboru to nam nie zostawiono.
Kto?
Moskiewscy - decydowali o wszystkim. No może o tym gdzie stawiamy namioty to nie ale że mamy tam siedzieć pod granicą to podejrzewam, że tak.
Był z nami plutonowy. Jeszcze przed wyjazdem z twierdzy dziwne rzeczy opowiadał - jak wchodziliśmy do tej ponurej budowli wojennej w Modlinie to on jako jedyny zachwycał się tym co widzi - dookoła ponuro, jak by czas do czasów carskich został cofnięty a ten "jak tu ładnie" gada i on nie żartował.
W tym lesie po niemiecką granicą to ten plutonowy warty ustalał i on nie wiedział, że mnie lepiej na wartę nie wyznaczać dlatego wyznaczył. Powiedział, że tu a tu mam pilnować ale jakoś tak mało dokładnie bo w lesie raczej trudno ustalić skąd dokąd trzeba pilnować tym bardziej, że wszędzie były namioty i to wszystko z tej naszej jednostki wojskowej.
Chodzę z tym żelastwem na plecach, bez naboi i całe szczęście bo to zawsze lżej. Chodzę, godzinę, dwie, trzy - nikt nie przychodzi mnie zmienić a tu i pora obiadowa jakoś tak blisko. W czwartej godzinie mojej warty widzę - idzie plutonowy ale jakoś tak wolno - zaraza idzie wolno bo sobie jedzenie w gębę wpycha żeby zanim do mnie dojdzie zjeść wszystko. Dolazł, już najedzony ale jeszcze nie wszystko połknął i z tą pełna gęba mówi, że nie ma dla mnie zmiany - muszę jeszcze stać na tej warcie. Jeszcze nie dokończył a już odwrócił się i dość szybko zaczął iść, nawet coraz szybciej bo ja w tym czasie zdjąłem ten pistolet maszynowy z pleców, złapałem za lufę i do niego. To dlatego on zaczął w końcu nawet biec, a ja za nim z tym pistoletem i nawet nic nie mówię ale on wie, oj dobrze wie, że źle. Do wozu sztabowego aż uciekał a ja za nim. Razem tam wpadliśmy.
Sztabowcy mocno zdziwieni byli bo chyba czegoś takiego to nie widzieli jeszcze. Plutonowy skarży na mnie, że opuściłem posterunek, ja mówię jak było.
W tym sztabie to jednak porządne chłopy były - zrugali tego plutonowego jak burą sukę -jak to Krzyś ma w zwyczaju mówić - a mnie do wyróżnienia wystawili.
Nawet do Instytutu to pochwałę przysłali - tam wtedy pracowałem.
Kto to jest Olak?
O, Olak to jest Olak i już. Razem w wojsku żeśmy służyli. Raz to nawet dla całej jednostki audycję radia Wolna Europa puścił.
Radio Wolna Europa było zdecydowanie nieprzychylne ówczesnym władzom PRL-u bo taki przydomek miała wtedy Polska. Więc nawet słuchanie tej rozgłośni co nadawała po polsku z Monachium nie było mile widziane a tak dokładnie to nawet władze robiły co mogły aby zagłuszyć tę stację. Wokół dużych miast pobudowano specjalne stacje zagłuszające - nastawione były na częstotliwości RWE i na kierunek z którego ta stacja nadawała.
Jak już pobudowano te stacje zagłuszające to nadajniki RWE ustawiono na statku co pływał po Morzu Śródziemnym i nadawanie było prowadzone z różnych miejsc. Prawie cała robot z tym zagłuszaczami poszła na marne.
Olak obsługiwał wojskowy radiowęzeł wtedy gdy trzeba było skoczne melodie do gimnastyki puszczać albo z innej okazji a wieczorami słuchał RWE. Tylko za którymś razem zapomniał aparaturę po przełączać i zamiast muzyki żołnierze słuchali RWE. Jakoś udało się Olakowi z tego wyjść bez większych kłopotów natomiast jak pojechał do ambasady USA w mundurze z siostrą co wizę chciała uzyskać to już tak łatwo nie poszło. Ledwie za róg ambasady wyszedł a już go do samochodu wzięli - chyba ze dwa tygodnie paki dostał.
Ciekawe z jakiego paragrafu?
SJS


Marzec 68
Rok 1968. Wydarzenia marcowe. Odbywam zasadniczą służbę wojskową w jednostce na Żwirki i Wigury. Zamieszki w Warszawie. Z kolegą zwanym Tygrysem idziemy w mundurach na miasto zobaczyć co tam się dzieje. Chyba byliśmy jedynymi żołnierzami wtedy na mieście. Może nawet nas sfilmowali. Wracamy do jednostki, kierujemy się na dziurę w płocie bo to była "brama" dla tych co na lewiźnie i już prawie jesteśmy w środku jak krzyczą "stój bo strzelam". No to w nogi z powrotem. Jeszcze w kilku miejscach próbujemy a wszędzie to samo.
Jednostka obstawiona - jak tu wejść.
Najciemniej pod latarnią - gdzie najlepiej pilnują?
Przy bramie.
Gdzie najłatwiej wejść?
Przy bramie tak i weszliśmy kilkanaście metrów od wartownika - przez płot.
-------
Już po wydarzeniach marcowych. Kolega idzie do kiosku kupić "Kulturę" słyszy to plutonowy.
Jak to "Kultura" w kiosku - dasz poczytać? Przecież to wrogie i zakazane pismo - tak ich uczyli na szkoleniach. Jełop wiedział tylko o "Kulturze Paryskiej"
-------
Szkolenia polityczne, duby smalone o wyższości niższego nad wyższym. Co szkolenie to pytam o same niewygodne rzeczy, a to Katyń a to o 17 września, a to o utracone ziemie. Wykładowcy kolejni rezygnują i z następnymi to samo. W końcu przysłali takiego co powiedział - ja myślę tak samo a teraz cisza, można grać w karty.
Jak przyjechała inspekcja to mnie schowali żebym przypadkiem się nie napatoczył grubym, bo jeszcze by zapytali i dopiero by było.
-------
Rok 1968 - inspekcja w jednostce. Okazuje się że na punkcie kontrolnym ktoś hoduje króliki. Wzywają chorążego.
"Co to jest?"
"A coo? Pan Pułkownik źwierząt nie luubi?"
I tak zostało.   SJS


Moje miejsca pracy
Władza

Noc ciemna bez szansy na dzień.
W zaułkach nieprzetartej historii
Strach się czai, ledwie skryty lęk.
Czy ktoś nocy się czarnej nie boi?

Jeszcze lepiej przeczekać, sam nic przecież nie zrobisz.
Spójrz, jaka nocy jest siła!
Ona wszystko ukryje, ona wszystko przemieni,
Gdy dzień wstanie nie dojdziesz jak było.

Rosła noc nierozumna, dojrzewała błędami,
Głupotami się pasła i tyła.
Wychowała zastępy ślepych ludzi
Z których straż swych ciemności zrobiła.

Sen wraz z niebem jaśniejącym się kończył.
Szept cichutki nad ziemią, trącał ludzkie sumienia,
Rzeczy dziwne, nieznane zapowiadał.

Jeszcze nikt w to nie wierzył
I to też trzeba przeżyć - mówiono.
Noc już znamy, kochamy - tak piszą.

Słońce wstawać zaczęło, jeszcze było czerwienią
Krzykiem ptaków zbudzonych i chłodem
Mgły spokojnej, wiszącej, pasemkami biegnącej
Tam gdzie woda.

Ślepa noc w bezradności swej litości warta
Cofa się, kryje, ucieka
Z dniem rosnącym, tylko w cieniach jej pozostałość marna
Goni, straszy zdumionego nagłym blaskiem człowieka.
 -----------------------------------------
Wreszcie nawet ktoś powie, może wam się to śniło,
Może wcale nie było skrytobójców i ludzi zaszczutych!
Może wyście to sami wymyślili nocami
Wśród hulanek, hazardu i wrzawy?

Gdzież są teraz ci ludzie, których myśmy skrzywdzili?
Pewnie w nocy zostali i o dniu zapomnieli
Bo wśród nocy wygodniej im było.

Dzień ma tez swoje prawa i wnet grupa się ludzi uzbiera
Krzykną: Po co nam słońce - ono takie gorące,
Dajcie nocy i miesiąc niech świeci!
(1978)

Prima Aprilis

Uwielbiam Prima Aprilis. Tyle można, prawie bezkarnie zrobić dowcipów znajomym i rodzinie. Już na miesiąc wcześniej przygotowuję sobie pomysł na ten wspaniały dzień pierwszego kwietnia. Jeszcze w czasach gdy pracowałem w Instytucie Fizyki na ulicy Zielnej przyszedłem do pracowni przed innymi i na drzwiach z półprzezroczystą szybą wywiesiłem napis: "Pracownia z powodu awarii wodociągu do odwołanie nieczynna". Kto tam słyszał żeby akurat jedną wielu pracowni zamykać bo wodociągi mają awarię! Drzwi oczywiście nie zamykałem na klucz czyli jeśli ktoś się by chociaż moment zastanowił to wiedziałby, że to dowcip.
Pierwsza przyszła Krystyna. Otworzyła drzwi, weszła położyła torebkę i idzie czytać co tam napisane. Cała Krystyna - najpierw działania odruchowe a dopiero później to co nowego pojawiło się w otoczeniu trzeba sprawdzić. Przeczytała, aha - to od kiedy ta awaria? Zorientowała się po mojej minie.
Po prawie godzinie widzę, że przy drzwiach stoi Joanna - czyta, czyta i poszła gdzieś. Chyba tak około południa, telefon, głos Joanny - To jesteście?
Okazało się, że Joanna poszła do sekretariatu i czekała aż ktoś wyjaśni o co chodzi ale że nikt nie wiedział co to za awaria to Joanna czekała. Nie obraziła się - miał poczucie humoru. Tak dobre, że nie na Prima Aprilis zrobiła takie przedstawienie, że nawet bez awarii pewnego dnia w Instytucie praca zamarła bo wszyscy opowiadali sobie co to też Joanna powiedziała.
A było to tak - Joanna była osobą bardzo delikatną, nie tylko nigdy nie klęła ale wyraźnie cierpiała jak ktoś w jej towarzystwie klął. Jak tylko taki jeden z drugim zorientowali się zaczęli specjalnie przy Joannie kląć. Po czym odwracali się do Joanny i mówili: "oj przepraszam cię, nie wiedziałem, że tu jesteś"
Trwało tak pewien czas aż któregoś razu jak słuchaczy było więcej po solidnej wiązance i tysiąc dwudziestych przeprosinach Joanna powiedział na cały głos:
"Czy wy mnie q-wa przestaniecie w końcu przepraszać?"
Dowcipnisie zamarli. Reszta wybuchnęła śmiechem - tego dnia wszyscy wszystkim w Instytucie opowiadali jak Joanna odgryzła się dokuczalskim.
Później przyznała się, że kilka dni przed lustrem ćwiczyła. Ale wyszło - nad podziw dobrze. Skończyło się dokuczanie Joannie.
Na Iberyjskiej to my mieszkaliśmy na XV piętrze i było to piętro ostatnie.
W kolejnego pierwszego kwietnia wydzwaniałem po wszystkich znajomych aby mi poradzili co mam zrobić bo jak wychodziłem z domu to nie zamknąłem balkonu i gdy wróciłem to okazało się, że bocian na balkonie gniazdo zaczął budować. Co robić?
"Nie wyrzucaj go, jakoś pomożemy"
"Sprawdź jakie jest dopuszczalne obciążenie balkonu"
"Może jak zniesie jajka to do ZOO oddać?
i tak dalej i tak dalej. A wystarczyło się chociaż chwilę zastanowić czy bocianie gniazdo kto widział 45 metrów na ziemią albo na balkonie. Może uważali, że u mnie to wszystko możliwe bo jeszcze w kilka miesięcy później niektórzy pytali się czy bociany się już wylęgły.
Swojej ślubnej koleżance też zrobiłem dowcip.
W nocy wszystkie zegary przesunąłem w domu o godzinę do przodu. Rano pytam dlaczego jeszcze śpi, czy nie idzie do szkoły? Zerwała się, bez jedzenia, szybko do windy - szkoda mi się zrobiło - powiedziałem o dowcipie, musiała sprawdzić zanim uwierzyła.
Ale chyba najlepszy kawał to zrobił swojej babci która mieszkała na wsi, wnuczek co do niej przyjechał z miasta. Babcia miała swoje kury. Ulubione kury. Wnuczek kilka jajek ugotował na twardo i z powrotem podłożył pod kury.
Babcia zorientowała się, coś nie tak jest z jajkami. Sprawdziła - były na twardo - to jaką gorączkę muszą mieć jej kury jeśli znoszą jajka na twardo? Wzięła kury do weterynarza!
Szukała po tej wizycie tego co ten dowcip zrobił ale nie doszła na szczęście dla wnuczka kto te jajka na twardo ugotował.
SJS

Samochody, samochody? Samo chody?
Bardzo ciekawy mechanizm samofinansowania zasłużonych działaczy wymyśliła komuna w Polsce. Przydziały, talony, zezwolenia to było to co ci „władcy” uwielbiali wprowadzać gdzie się dało i jak się dało. Podejrzewam, że całkiem spore zastępy ludzi zajmowało się ustalaniem komu co można przydzielić a komu pod żadnym pozorem nie wolno dać. A „dawano” prawie wszystko
cegły, cement, deski, mieszkania, telefony /nie aparaty tylko miejsce na centrali/, wczasy, studia no i samochody.
Samochody to był szczególny rodzaj towaru
można go było odsprzedawać po cenie rynkowej. Coś trzeba było wymyślić aby używane samochody, na które talonów jakoś nikt nie wymyślił, mogli się działacze pozbywać i tak zezwolono na funkcjonowanie rynku wtórnego i giełd samochodowych które miały ten rynek obsługiwać.
Mechanizm talonów samochodowych był rewelacyjnie prosty. Działacz dostawał talon na samochód. Aby było ciekawiej to samochód produkowany w Warszawie, działacz który mieszkał w Warszawie odbierał w Lublinie lub Szczecinie. Na samochód działacz dostawał pożyczkę którą można było umorzyć lub nie
czyli wśród wybrańców byli lepsi i gorsi!
Samochód przydzielony na talon po 3-4 latach można było sprzedać po cenie rynkowej czyli wyższej niż wynosiła cena zakupu nowego. Proste? Proste
po czterech latach jeżdżenia samochód miał większą wartość niż nowy starczało więc na zakup nowego samochodu na talon i jeszcze na benzynę było! Sprawny ten komunizm? W tym przypadku nawet bardzo.
Nie należałem do wybrańców jedynie słusznego ustroju, oj nie! Nawet na zakup Syrenki nie bardzo było mnie stać ale jak urodziła się córka to już wyboru nie miałem. Z takim małym dzieckiem na motorze nie da rady jeździć!
Syrenka to był samochód dla tych co „im się ustrój nie podobie”. Nawet czasami udawało się przejechać 3 tysiące kilometrów bez konieczności naprawy. Zawsze w bagażniku miałem narzędzia do naprawy: zapasowy przegub do koła, przerywacze, regulator do ładowania akumulatora i trzeba przyznać, że przy odrobinie wprawy to wymiana urwanego przegubu nawet godziny nie trwała.
Rozwiązania techniczne w Syrence odpowiadały technice z lat trzydziestych czyli tak lekko licząc pięćdziesiąt lat do tyłu ten Świetlany Ustrój nas cofnął. Bo kto to widział aby przeguby na kołach były ślizgowe a nie krzyżakowe na łożyskach? Kto widział aby w samochodzie silnik był dwusuwowy? Nie mieli ci Technicy Jedynie Słusznego Świata ani wyobraźni ani wiedzy więc aby nikt się o tym nie dowiedział konieczne było izolowanie nas od wiadomości ze Świata bo inaczej jeszcze byśmy spostrzegli, że coś z nimi jest nie tak.
Pod koniec lat siedemdziesiątych byłem kierownikiem Sekcji Projektowania i Produkcji Aparatury Naukowej w Instytucie Fizyki PAN. Odpowiedzialność duża i wiedza potrzebna na tym stanowisku odbiegająca od przeciętnej a finanse takie sobie. Czasy kiedy w Instytucie zarabialiśmy 1,4 średniej pensji w kraju właśnie minęły i wartość naszego wynagrodzenia zmalała, bez naszego zresztą udziału w tym, do około 0,8 średniej krajowej. Ot po prostu władza uznała, że lepiej „kraść” na Zachodzie rozwiązania techniczne niż łożyć w rozwój naszej myśli technicznej. Wyrok na przyszłość Instytutów zapadł na wysokim szczeblu i szybko to odczuliśmy na własnej skórze.
Pamiętam jak zimą kładłem się w śnieg przed Instytutem aby naprawić Syrenkę. Z mojej pensji kierownika nie starczało na zapłacenie za naprawę w warsztacie. Nawet na tak prostą rzecz jak wymiana łożyska w kole! Za moja wiedzę która umożliwiała konstruowanie zasilaczy do laserów gazowych, karcinotronów, urządzeń do wytwarzania wysokich pól impulsowych, super stabilnych zasilaczy o stabilności 2x10-6 nie starczało wynagrodzenia aby opłacić mechanika samochodowego nawet za prostą naprawę!
Gdy po dwóch latach jeżdżenia zatarł się silnik to miałem do wyboru albo zapisać się w kilkumiesięczną kolejkę do warsztatu państwowego albo szukać dojścia do części. Dojścia do części? Co to znaczy?
Nie było w wolnej sprzedaży ani tłoków, ani panewek ani innych potrzebnych do remontu silnika części. Całe szczęście że Witalis Tallejko miał przydział na tłoki do Syrenki. Całe szczęście, że dobrze się znał na silniku Syrenki mechanik Poniatowski z warsztatów i dzięki temu udało się wyremontować silnik.
Blacharka w Syrence miała to do siebie, że rdza wyłaziła na wierzch tak już w czwartym, piątym roku eksploatacji. Wyłaziła i wszelkie malowania, czyszczenia i znów malowania pokrywały ją tylko na pół roku, czasami dłużej. Dużo trzeba było zachodu aby tym samochodem dało się jeździć.
Przyszedł jednak taki czas aby ten pojazd samochodowy sprzedać. Tak już o trzeciej rano ustawiłem się kolejkę samochodów na giełdę. Już około szóstej byłem jakiś kilometr od wjazdu na giełdę i wtedy z pod maski poszła para. Syrenka nie wytrzymała trzech godzin podjeżdżania po kilka metrów. Z jazdy na giełdę wyszły nici. Ostudziłem silnik, połatałem rurkę która pękła i do domu.
W następną niedzielę po pięciu godzinach czekania na wjazd udało się
wjechałem na plac, wystawiłem cenę 80 tysięcy /takie były wtedy ceny/ i czekam. Tak około południa to już 60 tysięcy było za szybą i nic. Powrót do domu i po tygodniu za szybę wystawiłem cenę 40 tysięcy - też zresztą bez rezultatu.
Co tu zrobić? Zezłościłem się
przecież części z tego samochodu są więcej warte. Części są więcej warte? To ogłosiłem, że sprzedaję Syrenkę na części. Po dwóch tygodniach znikania Syrenki zostały tylko ślady po niej a ja podliczyłem ile zarobiłem. Wyszło 120 tysięcy! Za części! Nie było kupca za 40 tysięcy a poszła w sumie za 120 tysięcy!

Tak wolny rynek
podstawa kapitalizmu- dał mi niespodziewany profit. Ciekawy mechanizm ten wolny rynek i bez udziału talonów, przydziałów....
SJS 15 sierpień 2004 roku

Patenty
Przepracowałem w Instytucie Fizyki trzynaście lat i im więcej czasu upływa od tamtych lat tym bardziej widzę nonsensy mechanizmów jakie tam działały. Więcej wiem, więcej widziałem od tamtych lat a więc i baza do porównań większa.
Czy winni byli ludzie?
W większości - nie. "Choroba" miała swoje źródła na tak wielu płaszczyznach, że ani pojedynczy człowiek, ani nawet grupa ludzi z samego instytutu nie podołałaby tej pracy czyszczenia stajni - może Herkules?
W instytucie było pięć grup pracowników - naukowcy, administracja, mechanicy, elektronicy i sprzątaczki. Elitę stanowili oczywiście naukowcy. Administracja rządziła instytutem po swojemu. Do dziś pamiętam całe noce spędzone w instytucie po to aby "uzbierać" godziny do zapłaty za prace zlecone które można było wykonać kilka razy szybciej niż wynikało to z tabel, wyliczeń itp. "mądrych" podpórek wyprodukowanych przez głupców i dla głupców którzy pilnowali. Utrzymując sztywne nożyczki stawek godzinowych administracja promowała miernoty ponieważ czym ktoś miał większą wiedzę, szybciej i sprawniej rozwiązywał problemy projektowe tym więcej był wykorzystywany w negatywnym tego słowa znaczeniu. Nie opłaciło się być sprawniejszym w pracy niż inni. Ten który potrzebował na wykonanie zadania dziesięć razy więcej czasu niż bystry pracownik - dostawał za to samo zadanie dziesięć razy więcej pieniędzy. To oczywiście przejaskrawiona opinia ale nie mniej ten mechanizm w bardzo podobnej formie działał.
Czy te tabele i ten rodzaj rozliczeń wymyślono w instytucie?
Nie - ale w instytucie ich przestrzegano.
Wytworzył się mechanizm który można by w skrócie ująć tak - wykryć tego który ma dużą wiedzę, obciążyć go do granic ludzkiej możliwości a jak zacznie się z przemęczenia nie wyrabiać z robotą to żeby nie był taki cwany i wczasów mu nie przydzielimy bo przecież jego średnie dochody są wyższe niż tych "nieprzydatnych".
Ostre słowa: głupcy, nieprzydatni.
Głupcy - ponieważ były pieniądze by kupować aparaturę za dolary i to za ciężkie dolary a w sposób nieprawdopodobny ograniczano nasze dochody do poziomu kilkudziesięciu dolarów miesięcznie - czyli były dolary by płacić inżynierom w krajach kapitalistycznych a nie było pieniędzy by płacić nam! Stąd te nonsensy nocowania w instytucie aby "nabić" godziny. Wypracowano mechanizm doskonale promujący - kapitalizm, nie ten przyszły u nas tylko tamten w krajach z którymi próbowano walczyć!
Nieprzydatni - ponieważ praca w instytucie niczym nie przypomina taśmy produkcyjnej - nie wszyscy mają predyspozycje by pracować w instytucie, w miejscu gdzie trzeba wykazywać się na co dzień własną inwencją. Nie wszyscy są jednako twórczy a niektórzy nawet zupełnie nie mają nawet zadatków aby pracować samodzielnie. Nie ma co się obrażać - tak nas przyroda nierówno talentami obdzieliła i już.
My - elektronicy zarabialiśmy tyle samo co mechanicy. Buntowałem się przeciw temu ponieważ mechanicy posługiwali się takimi samymi narzędziami jak ich ojcowie a czasami i dziadkowie. Uzupełnianie wiedzy w tej grupie zawodowej było minimalne. Co prawda jedni byli dokładniejsi w robocie, szybsi niż inni ale doskonalenie umiejętności dotyczyło w większości czynności manualnych.
Zupełnie inaczej było z nami, elektronikami. Postęp w dziedzinie elektroniki był ogromny i miał tendencję wzrostową - wymagał więc od nas ciągłego uzupełniania wiedzy. To czego nas uczyli w szkołach było w większości nieprzydatne. Każdego tygodnia pojawiały się nowe układy scalone, tranzystory, tyrystory, warystory, i dużo, dużo innych elementów. Trzeba więc było sporo czasu poświęcać na uzupełnianie wiedzy, ciągłe uzupełnianie.
Naukowcy zarabiali podle, dla nich nadzieją na podniesienie poziomu życia były wyjazdy na stypendia, kontrakty na zachód. Jeśli dostawali tam 1000 $ miesięcznie to była to równowartość pięćdziesięciu pensji w Polsce! Aby wyjechać na stypendium musieli się wykazać ciekawymi publikacjami jednym słowem musieli wymyślać eksperymenty których albo jeszcze nikt na świecie nie przeprowadził albo tylko nieliczni. Do tych "super" eksperymentów potrzebna była im unikalna aparatura czyli taka której albo nikt nie produkował albo trzeba było czekać na nią w kolejce kilka lat lub była w Demoludach zupełnie nieosiągalna bo zachód nałożył na nią embargo. Przychodzili więc do mnie i składali zamówienie na wykonanie potrzebnej im a unikalnej aparatury.
Jeśli eksperyment miał być unikalny i miał wyprzedzać innych to zrozumiałe, że aparatura musiała być jeszcze bardziej "wyprzedzająca" to co było dostępne. Do tego miejsca było to w miarę logiczne, dalej już nie ponieważ po zrobieniu zamówionego urządzenia i przeprowadzeniu dzięki niemu badań fizyk ogłaszał swoje wyniki w specjalistycznej prasie. To gdzie tu brak logiki?
Tak tylko przez te wszystkie lata tylko raz fizyk w swojej publikacji podziękował imiennie mi za zaprojektowano przeze mnie aparaturę a podczas tych lat co tam pracowałem zaprojektowałem ponad czterdzieści różnych urządzeń!
Drugim nonsensem było wynagrodzenie - sztywne nożyce ustalone gdzieś tam wysoko uniemożliwiały nawet przy najlepszych chęciach sensowne wynagrodzenie dla tych którzy brali udział w powstawaniu unikalnej aparatury.
To może na takiej unikalnej aparaturze instytut mógłby zarabiać?
Mógłby i to sporo lecz działały doskonale mechanizmy utrudniające wymyślone zarówno na poziomie samej Akademii, Instytutu jak i niektórych naukowców. Dlaczego naukowiec który chciał wykazać się ciekawszymi publikacjami niż inni miałby być zainteresowany aby "jego" unikalna aparaturę powielać? Jeszcze ktoś mógłby być lepszy od niego!
Brzydko?
Bywało nawet gorzej - miałem nawet tak skrajny przypadek, że gdy zaprojektowane przeze mnie stanowisko zaczęło "produkować" publikacje, kierownik tego laboratorium koniecznie chciał mnie usunąć z Instytutu. Jeszcze bym jego kolegom fizykom takie same stanowisko zaprojektował! Ponure bywają zakamarki ludzkiego myślenia. Dopiero gdy byłem w Moskwie i zobaczyłem cerkiew na Placu Czerwonym, przepiękną cerkiew zrozumiałem, że czasami stworzenie czegoś unikalnego bywa dla stwórcy zabójcze. Car kazał zabić twórcę tej cerkwi aby nie stworzył lepszego dzieła. Czyli nie było tak źle - ja przeżyłem ale pewnie dlatego, że moje dzieła były na szczęście nieporównanie mniejsze niż ta cerkiew Wasyla.
Sprzątaczki jak się 1980 roku okazało zarabiały najwięcej - to nie żart wcale. Pracowały przeciętnie 2-3 godziny dziennie a ponieważ ich pensje były porównywalne z naszymi to stawka godzinowa wychodziła im wyższa niż inżynierowi nawet na pracach zleconych! Niektóre z nich widziałem po latach na zupełnie innych stanowiskach w innych instytucjach a to jako księgowe, albo kasjerki.
Sprzątaczki?
Tak - widocznie te w instytucie miały jeszcze jakieś inne zadania niż tylko sprzątanie, wielu przecież było przeciwnych władzy w tym instytucie.
SJS

Ciekawe?
Lubię zagadki. Lubię zagadki i lubię je rozwiązywać. Myślę, że u podstaw wielu moich działań można by doszukać się chęci poznania czy wręcz ulepszania Świata. Nie, nie całego Świata a jedynie wybranych, niewielkich jego fragmentów. Lubię rozwiązywać zagadki i problemy techniki, przyrody ale i zagadki które niesie ze sobą życie.
Różne rzeczy w życiu robiłem. Wymyślałem także, dla fizyków, super stabilne zasilacze których nie można było, właśnie ze względu na wyżyłowane parametry, tak po prostu kupić. Projektowałem zasilacze do laserów, karcinotronów i sam jeden Bóg wie do czego jeszcze. Czasami ja sam nie wiedziałem do czego ma służyć zasilacz. Dostawałem wypisane parametry i zasilacz miał je spełniać a gdzie miał pracować?
Nie zawsze wiedziałem.
Jak sobie z tymi zamawianymi urządzeniami radziłem?
Ze spokojnym sumieniem mogę powiedzieć po ponad dwudziestu pięciu latach że dobrze. Nawet bardzo dobrze. Laurka dla samego siebie?
Nie, raczej zdziwienie, że nikt wtedy nie przekroczył tych progów które mnie się udało przekroczyć.
Lubiłem tę swoja pracę w Instytucie Fizyki chociaż płacili z każdym rokiem coraz mniej a wymagania były z każdym rokiem wyższe. To znaczy kwota na wydruku wypłaty rosła tylko jej porównanie do średniej krajowej z przelicznika 1,4 zmalała pod koniec lat siedemdziesiątych do poziomu 0,8.
To można zarabiać mnie chociaż płacą więcej? O tak
jak widać z tego porównania do średniej krajowej a nawet dużo mniej chociaż niby więcej. Najlepsze czasy w Instytucie to był okres gdy dyrektorem był profesor Jerzy Kołodziejczak później już było tylko gorzej.
Czasy gdy za czytanie technicznej literatury w innych językach niż polski i rosyjski groziły utratą pracy co prawda już należały do przeszłości niemniej jakoś tak skonstruowano układy i powiązania w tamtym RWPG czy jak kto woli w Bloku Wschodnim, że przepływ informacji o aparaturze elektronicznej był tylko trochę powyżej zera i tylko dzięki jakimś przypadkom można było wymyślić coś naprawdę unikalnego, poszukiwanego w innych krajach demoludu. No chyba że to coś miało brać udział w radzieckim programie kosmicznym. Jeśli nie, urządzeniem nawet najbardziej unikalnym mogło się cieszyć najwyżej kilka osób.
Główna siła polityczna tamtych lat poświęcała większość swojego czasu na tworzenie list ludzi niepewnych politycznie przy zerowym zainteresowaniu tworzeniem list fachowców.
Kilkadziesiąt ciekawych rozwiązań wymyśliłem i nawet trafiłem na nieopisane nigdzie zjawiska. Duchy?
Nie
czysta technika. Zaczęło się od zamówienia zasilacza o bardzo dużej stabilności lecz aby uzyskać stabilność na przykład 2x10-6 konieczne było znalezienie jeszcze bardziej stabilnego źródła napięcia odniesienia czyli wzorca do którego miało być porównywane napięcie wyjściowe zasilacza.
Wtedy w latach siedemdziesiątych a nawet osiemdziesiątych uzyskanie takich stabilności było na granicy możliwości technicznych. W pierwszych zasilaczach jako źródło napięcia odniesienia używałem ogniwa rtęciowe i przy zapewnieniu im stabilnej temperatury i wyeliminowaniu wpływu termosił na lutowaniach elementów można było uzyskać całkiem znośne wyniki. Ogniwa te miały jednak dość kłopotliwa wadę
napięcie cały czas powoli lecz bezustannie spadało czyli dla uzyskania krótkotrwałych pomiarów spełniało zadanie lecz dla uzyskania kilkudniowej, wysokiej stabilności już był kłopot.
A nie było wtedy diod Zennera? Były ale były one wrażliwe na zmiany temperatury i stabilność płynącego przez nie prądu, niemniej właśnie nimi się szczególnie zainteresowałem. Zakres napięć referencyjnych jakie dawały diody Zennera wynosił od kilku do kilkunastu woltów. Co było dla mnie ważne to to że w zakresie tak między 5,6 a 6,2 wolta diody zmieniały znak współczynnika temperaturowego. Jeśli w tym zakresie zmienia się znak współczynnika temperaturowego
rozumowałem to musi być gdzieś przejście przez zero czyli praktycznie prawie zerowy współczynnik temperaturowy a takie właściwości były dla tego super stabilnego zasilacza potrzebne.
Selekcja samych diod nie dawała oczekiwanego rezultatu więc spróbowałem inaczej. Przez diody te przepuszczałem prąd w zakresie od jednego mikroampera do dziesięciu miliamperów i przy każdej wartości prądu sprawdzałem jaki ma współczynnik temperaturowy. Okazało się że przy prądach w zakresie 10-100 mikroamperów diody miały prawie zerowy współczynnik temperaturowy! Tego właśnie szukałem.
To producenci o tym nie wiedzieli? Jak by wiedzieli to by oferowali je jako super stabilne źródła napięcia odniesienia i to po wysokiej cenie.
Czy rzeczywiście to zjawisko było nieznane? Wtedy pod koniec lat siedemdziesiątych w literaturze technicznej nie znalazłem nawet śladu opisu a i dziś po prawie trzydziestu latach nie wiem czy opis tego zjawiska można gdzieś znaleźć.
SJS

Zmierzch PRLu
W 1978 roku pracowałem w Instytucie Fizyki PAN w Warszawie. W tamtym czasie jeszcze większość ludzi w Polsce chodziła na pochody pierwszomajowe jak na majówki. Większość jeszcze nie dostrzegała, że system się wali. System, niewydolny twór narzucony nam przez Moskwę i przez nią kontrolowany przypominał pod koniec lat siedemdziesiątych autobus w którym za kierownicą siedział pół ślepy kierowca. Mógł on naciskać tylko hamulec a sprzęgło, biegi, gaz były obsługiwane przez trzy skłócone i niezwykle zarozumiałe persony. O tym aby zastąpić tych szaleńców przy kierownicy normalnym, sprawnym, jednym kierowcą nawet nie można było marzyć. Przy każdej takiej próbie odzywał się natychmiast złowrogi pomruk Moskwy i padało pytanie: "Co? Ustrój ci się nie podobie?".
W takiej sytuacji katastrofa była nieunikniona - nie można było tylko było przewidzieć terminu i rozmiaru a co gorsze nie można było z tego autobusu wysiąść.
Dziś, po latach można ocenić kolejne etapy i rozmiary katastrofy. Każdy może sobie przypisać, że on już wtedy wiedział, że wszystko się wali. Jeśli tak było to dlaczego tylko nieliczni podjęli działania mające na celu zmniejszenie skutków nadciągającej katastrofy? Może po prostu zdali sobie sprawę ze stanu kraju zbyt późno? Może wierzyli w nieustającą moc ustroju? Nie wiem - ja nie miałem wątpliwości już na rok przed lubelskimi strajkami, że muszę sobie i rodzinie stworzyć w ramach możliwości zabezpieczenie na czas kryzysu.
Jakie miałem możliwości? Zero oszczędności, doskonałą znajomość elektroniki w zakresie wzmacniaczy prądu stałego /zasilacze, stabilizatory do badań i laserów/ - przydatne to było niestety w tamtych czasach tylko w instytucie - podstawy hodowli pszczół w dość amatorskim zakresie, żadnego wsparcia ze strony rodziny no i wszelkie ograniczenia tamtego okresu. Jedynie dwa czynniki były na moją korzyść - moja determinacja i galopująca inflacja której zupełnie nie dostrzegano wtedy w bankach które udzielały pożyczki.
Moja decyzja o natychmiastowym podjęciu działań zabezpieczających zapadła po tym jak odmówiono podwyżki podległemu mi pracownikowi a było to tak - byłem drugi rok kierownikiem "Sekcji projektowania i produkcji aparatury naukowej". Przez te dwa lata dobrałem bardzo sensowny i sprawny zespół ludzi. Pracownia która wcześniej tylko z wielkim trudem wypuszczała trzy - cztery urządzenia w ciągu roku zamykała rok kilkunastoma wyprodukowanymi urządzeniami.
Aby to było możliwe trzeba było po pierwsze dobrać i wyselekcjonować ludzi a po drugie stworzyć im odpowiednie warunki pracy.
W tamtych czasach zapotrzebowanie na pracownika o konkretnej specjalności zgłaszało się do działu kadr. Dział kadr wysyłał zapotrzebowanie do "Pośredniaka" czyli instytucji która pośredniczyła w kierowaniu ludzi do pracy. Ominąć tej dziwnej instytucji nie było jak. Nie muszę chyba dodawać, że między zgłoszeniem zapotrzebowania a przysłaniem osoby do pracy mijały czasami nawet miesiące. Zamawiający nie miał praktycznie wpływu kogo mu przyślą. Wziąłem się więc na sposób. Jechałem do pośredniaka. Stawałem naprzeciw tablicy z ogłoszeniami o pracy takiej specjalności jakiej potrzebowałem pracownika i obserwowałem czytających ogłoszenia. Jeśli osoba taka sprawiała korzystne wrażenie - podchodziłem i proponowałem pracę w Instytucie. Metoda okazała się skuteczna. Nie pomyliłem się ani razu. Wybrani w ten sposób ludzie okazali się fachowcami, solidnymi fachowcami.
Przy okazji tych poszukiwań miałem dwie śmieszne przygody. Były dwa pośredniaki - dla umysłowych i fizycznych. Ten dla fizycznych mieścił się w obskurnym baraku tuż przy Cmentarzu Powązkowskim. Pojechałem tam, staję przy tablicy ze ślusarzami, obserwuję czytających ale nie wiedziałem, że sam jestem obserwowany. Wybrałem kandydata, podchodzę, proponuje pracę a tu z kapciory wypada dwóch osiłków i zaciągają mnie do środka.
Co ja tu robię?
Okazało się, że tam były umieszczone kamery! Pilnowano aby prywatni nie werbowali pracowników! Jakoś się dali przekonać i puścili.
Drugą przygodę to miałem na Karowej w pośredniaku dla umysłowych. Wybrałem już dwóch ewentualnych kandydatów, rozmawiam z nimi na temat pracy a tu otwierają się drzwi jednego z pokoi i wychodzi z nich dopiero co zwolniony z Instytutu człowiek. Zobaczył mnie i na całe gardło:
"Stefan, to ciebie też wyp...lili?".
Zanim wytłumaczyłem - kandydaci zniknęli.
Wśród tych nowo zwerbowanych pracowników byli oczywiście bardziej i mniej zdolni lecz najbardziej i pracowity i przydatny i samodzielny był Wiesiek Lewandowski. Można mu było dać nawet na kilka tygodni robotę i nie trzeba było go kontrolować. Radził sobie doskonale. Wiesiek się ożenił. Urodziło się im dziecko. Przyszedł więc prosić o podwyżkę i wymienił całkiem nie wygórowaną sumę. Poszedłem więc do kierownika Działu - ten mówi, że nic nie można zrobić bo w całej Polsce zablokowano podwyżki. Poszedłem do dyrektora technicznego - bo jemu podlegaliśmy - "nie ma mowy o żadnej podwyżce".
"Jeśli nie dostanie podwyżki to odejdzie a to naprawdę dobry pracownik. Na jego miejsce trzeba będzie przez kilka miesięcy przygotowywać następnego. Strata dla Instytutu ewidentna i przewyższająca wielokrotnie koszt wynikający z przyznania mu podwyżki"
"Nie możemy, takie są zarządzenia rządu"
To ten rząd jest wyjątkowo głupi - pomyślałem. Z przykrością powiedziałem Wieśkowi jakie są rezultaty starań. Odszedł. W nowym miejscu dostał prawie dwa razy więcej jako konserwator urządzeń niż płacono mu w Instytucie za pracę wymagającą o wiele większego zaangażowania i wiedzy. Tak marnowano ludzi zdolnych.
Jeśli tak działa Państwo i Rząd decyduje o tym czy dać Wieśkowi podwyżkę czy nie to przy takim marnotrawstwie musi się ta struktura zawalić jak amen w pacierzu.
"Baruch hu uwaruch szmo"
Zadzwoniłem do Banku Spółdzielczego - na jakich warunkach i na co można dostać pożyczkę?
Okazało się, że można dostać na postawienie pasieki całkiem ładną kwotę i to na procent o wiele niższy niż była wtedy inflacja. Wyliczyłem, że nawet jeśli zyski z pasieki będą mizerne to będę wstanie spłacić pożyczkę zaciągniętą na dziesięcioletni okres w dwa, trzy lata z pensji w Instytucie. Warto zaryzykować. Dwoje żyrantów znalazłem, znaczki skarbowe za 150 zł i pożyczkę uzyskałem. Kupiłem pasiekę i rozpoczęła się moja przygoda z pszczołami, ziemią i radiestezją.  SJS   07.2004

EMIGRACJA

Wierzby podnosząc w górę rosochate ręce
Szły z wolna piaszczystej drogi brzegiem,
Szły tak od dawna posępnym szeregiem.
 Widziały rzekę i krzyż na rozstajach
 I zdziwionego chłopa co z wron zgrają
 Dzielił się plonem pół na pół.
A wrony nad nimi krzyczały
To nasze pole i nasz plon
Dla nas pracuje ten stary chłop.
 Siedział Chrystus przy wierzbowej drodze,
 Wracał stamtąd dokąd wierzby szły
 I nic nie rzekł, tylko smutny był.
Szły dalej wierzby, kołysząc się w rytm
Wiatru i górek po drodze,
Szły szukać szczęścia na jednej nodze.
 Minęły wioskę, pola i las.
 Stanęły nad stawem zarosłym, kołem
 I uradziły odpocząć czas.
Odpoczęły troszkę,
Napiły się i poszły dalej,
Jak w bardzo złym śnie.
A wiecie skąd te wierzby tak szły?
 Z kraju gdzie mówią:
 Wierzby to my.

Warszawa lato 1976

Wystawa
Pierwsza w Polsce wystawa Systemów Alarmowych - tak należy określić Wystawę zabezpieczeń antywłamaniowych zorganizowaną w 1985 roku w siedzibie redakcji Muratora w Warszawie przy ul. Bartyckiej. Wcześniej, jeżeli organizowano pokazy urządzeń zabezpieczających, były one zamknięte i ograniczone wyłącznie na potrzeby milicji.
Na rynku zabezpieczeń krajów sąsiadujących z Polską obowiązywała wówczas zasada nie pokazywania produkowanych zabezpieczeń ogółowi ludności.  Zasadę tę można było z łatwością utrzymać, gdyż producentami systemów zabezpieczeń były wyłącznie zakłady państwowe. W Polsce, w przeciwieństwie do krajów ościennych, pojawiały się także spółdzielnie, firmy polonijne (do dziś działa IRED) i duża liczba rozproszonych, lecz prężnych zakładów rzemieślniczych.
W końcu 1984 roku zaproponowałem Muratorowi napisanie artykułu na temat systemów alarmowych (wyjących w tamtych czasach bez przyczyny - natomiast wskazując jeśli ktoś jeszcze nie wiedział - tu są pieniądze i nikogo nie ma) nie sądziłem, że jest już w kraju tak wielu jak znalazłem w trakcie zbierania materiałów do artykułu producentów i instalatorów systemów alarmowych. Co ciekawe to sami producenci też nie wiele wiedzieli o istnieniu konkurencji.
Zebrane informacje o oferowanych wtedy zabezpieczeniach starczyły na napisanie zamiast jednego - siedmiu artykułów, które ukazywały się w kolejnych numerach Muratora w 1985 roku. Były to pierwsze u nas w kraju publikowane informacje przekrojowo pokazujące możliwości zabezpieczeń.
Ponieważ w trakcie zbierania danych do artykułu natrafiłem aż na około siedemdziesięciu producentów, zaproponowałem aby zorganizować wystawę systemów alarmowych, o której piszę na wstępie. Było bardzo wielu zwiedzających, oglądali urządzenia zabezpieczające przedstawiane przez około czterdziestu wystawców.
 Co ciekawe wśród zwiedzających było wielu bardzo ważnych milicjantów na wysokich stanowiskach którzy przychodzili na wystawę z obstawą. Nie kryli zdumienia, że w Polsce jest tak bogata oferta urządzeń zabezpieczających!
 Bariera cichej zmowy, aby urządzeń zabezpieczających nie pokazywać, została przełamana i następna wystawa zorganizowana przez Muratora (czyli druga w kraju) odbyła się w zimie 1986/87 też przy ul. Bartyckiej. Z tej okazji Murator, jako pierwszy w kraju, wydał katalog producentów zabezpieczeń (nie tylko tych, którzy się wystawiali), broszurę o zabezpieczeniach i spis instalatorów systemów.
 Wielu potentatów z tamtego okresu zniknęło z rynku, gdyż nie umiało nadążać za rozwojem techniki. Wielu z tych, którzy wtedy z trudnością przebijali się przez zapory stawiane rzemiosłu przewyższyło dziś obrotami największych wtedy państwowych potentatów. Później organizowano wiele podobnych wystaw między innymi w Bydgoszczy, Koszalinie i Poznaniu (SECUREX - obecnie największa tego typu impreza w Polsce).
Pamiętam z pierwszej wystawy zabezpieczeń taką scenę: przed stanowiskiem dziś już nieżyjącego Michała Talara [TALCOMP] stał Stefan Kopczyński [dziś STEKOP] a przed urządzeniami Kopczyńskiego stał Michał Talar. Czy pomylili stanowiska? Nie - wystawiali podobnie działające urządzenia (zwane dziś dialerami) i każdy z nich był ciekaw co oferuje konkurencja. Bardzo szybko obaj panowie doszli do porozumienia i z tej współpracy powstał - przez wiele lat bezkonkurencyjny na naszym rynku - system monitoringu SEZAM.
Ponieważ z samej zasady pierwsza wystawa zabezpieczeń miała dotyczyć urządzeń elektronicznych, dopiero przed terminem otwarcia ktoś zapytał: a co z zamkami? Zamki do drzwi nie były utajnione i w kilku sklepach za pieniądze redakcji zakupiłem kilkadziesiąt różnych typów. Zamki te dzięki uprzejmości Romana Burbelki z Zakładu Kryminalistyki Komendy Głównej MO poddane zostały w laboratorium kryminalistyki badaniom na odporność na przełamanie. Z całego worka zamków wróciło tylko pięć lub sześć z opinią, że nadają się do stosowania w drzwiach wejściowych. Wszystkie inne poddane badaniom, czasami nawet bardzo estetyczne, a więc wzbudzające zaufanie, okazały się dziecinnie łatwe do pokonania, albo przy użyciu niewielkiej siły albo za pomocą dość prymitywnych wytrychów. Takie były początki oceny odporności na przełamania zamków.
Po kilku latach jeden z zamków, który uzyskał wtedy pozytywną opinię jako nadający się do drzwi wejściowych, został przez włamywaczy rozpracowany. Okazało się, że za pomocą specjalnie skonstruowanego urządzenia wkładanego w otwór zamka można było odczytać, jakie nacięcia należy wykonać na kluczu i dzięki temu bez niszczenia zamka dorobionym kluczem można było go otworzyć.   Trzeba przyznać, że współpraca Zakładu Kryminalistyki Komendy Głównej z producentami zamków zaowocowała powstaniem wielu naprawdę udanych konstrukcji. Obecnie jest już kilkadziesiąt zamków polskiej produkcji, które spełniają wymagania odpornościowe. Przy okazji badań okazało się, że wiele z zachodnich zamków nie przechodzi pozytywnie prób wytrzymałościowych lub odporności na nieniszczące metody otwierania (np. wytrychy).
 Przez te lata zmieniło się wiele. Przede wszystkim wzrosła niezawodność urządzeń i zakres dopuszczalnych temperatur stosowania. Rozpowszechniły się również urządzenia ochrony. Systemy alarmowe i zabezpieczenia mechaniczne są ogólnie dostępne. Te urządzenia, które dawniej stosowano tylko w bankach czy obiektach o specjalnym przeznaczeniu (także do ochrony obiektów wojskowych), dziś spotkać można w willach, a nawet w mieszkaniach w blokach. Przyzwyczailiśmy się do istnienia agencji ochrony tak, że młode pokolenie traktuje ten stan jako coś co było i jest.
Przemiany w zabezpieczeniach mechanicznych mają wiele podobieństw do tych, jakie zachodziły w systemach alarmowych, a więc upowszechnienie stosowania zabezpieczeń i wzrost odporności na przełamania. Normalnością stało się łączenie elektroniki i mechaniki w zabezpieczeniach (mechatronika). Zamki mechaniczne w sejfach wypierane są przez zamknięcia elektroniczno-mechaniczne. Wprowadzone zostały do konstruowania sejfów nowe rodzaje wysoko odpornych materiałów, umożliwiające prawie dwukrotne powiększenie pojemności wnętrza sejfu przy nie zmienionych wymiarach zewnętrznych. Pojawiły się też sejfy specjalnie przystosowane do przechowywania informacji na nośnikach magnetycznych, wytrzymałe na działanie wysokich temperatur.
Mimo wszystkich tych nowości nie czujemy się bezpieczniej niż dawniej, ale bez tych zabezpieczeń byłoby o wiele gorzej!
SJS      1998

Długopis
Są różne formy zbieractwa, kolekcjonowania lub po prostu kleptomanii.
To te formy ludzkiej „twórczości” nie różnią się?
Różnią, różnią
płaci się lub nie za przedmioty które mają zapełnić półki, ściany, szafy, regały lub po prostu szuflady.
Czy ja coś zbieram?
Lubię pióra wieczne ale mam ich pięć i trudno to nazwać zbieraniem. Natomiast długopisy to mi się same zbierają!
Kleptomania?
Nie, jakoś same tak się zbierają i wcale nie chcą się tak wypisać aby je można było w końcu powyrzucać. Może dlatego, że mało nimi piszę bo przecież większość mojego pisania to wstukiwanie do komputera?
Nie mniej co by nie mówić mimo, że co pewien czas wyrzucam część wyschniętych długopisów to ilość długopisów w domu wzrasta powoli jak moja waga na przestrzeni lat.
Pierwszy długopis to przywiózł mój ojciec z wystawy w Poznaniu tak około 1957 roku. To dopiero było cudo! Zielony metalik i pisał bez zamaczania a ja wtedy to pisałem stalówkami co to bez kałamarza, napełnionego kałamarza, nijak nie chciały pisać. Długopis ojca po wypisaniu się musiał kilka lat czekać aż u nas pojawiły się takie wkłady co to do niego można było używać. Widać blisko małpy wtedy byliśmy ale my dzieci o tym nie wiedzieliśmy i dobrze.
Kilka lat temu byłem na wystawie Przemysłu Zbrojeniowego w Kielcach.
A co? długopisy tam wystawiali?
No nie, broń i to całe wyposażenie do prowadzenia wojaczki co roku tam wystawiają.
A co
broń zbierasz?
Nie, nie pozwalają
u nas nie tak jak w Niemczech gdzie każdy kto normalny i nie karany może broń kolekcjonować.
No dobrze, byłem na tej wystawie z racji zainteresowań, dziennikarskich zainteresowań ochroną mienia a więc także bronią i tym wszystkim co potrzebne i przydatne do ochrony ludzi, mienia i informacji. Dwa dni tam chodziłem od stanowiska do stanowiska, patrzyłem, pytałem, fotografowałem, notowałem i smutno mi było że Świat tak daleko poszedł w rozwoju a my?
Już przed samym odjazdem do Warszawy jeszcze raz przeszedłem od początku do samego końca wystawy i wracam już do wejścia. Na wystawie tłum i wystawców i zwiedzających a przede mną, obok i z tyłu sami tacy jak ja ciekawi broni. Idę ale coś mi nie pasuje bo przede mną idzie człowiek w kurtce a spod kurtki wystaje lufa karabinka. Zaraz, zaraz
jeśli to ma być ochroniarz to całkiem bez sensu. Przecież tu na tej wystawie, w takim tłumie użycie Kałasznikowa nawet w najbardziej szczytnym celu tylko biedy może narobić. Nie jest to więc ochroniarz.
Wystawca też to nie jest bo on by niósł broń na wierzchu
no więc kto to? Chyba złodziej i jeszcze idzie w kierunku wyjścia. Idę za nim i szukam ochroniarzy wystawy. Już blisko wyjścia z hali jest dwóch ochroniarzy, szybka informacja jeden ze mną a ten drugi co musiał zostać wzywa wsparcie. Nie wiemy przecież z kim mamy do czynienia a ten w kurtce chyba się już zorientował bo zawrócił i wchodzi między stoiska.
Dopędziliśmy go, szybkie popchnięcie w kąt stanowiska i bacznie patrzę czy po coś nie sięga bo jak by coś kombinował to bez chwili wahania muszę go na ziemię przewrócić.
„Zdejmuj co tam masz pod kurtką”
„Wy nie wiecie kto ja jestem i co z wami mogę zrobić” - grozi ten w kurtce z wkładem metalowym.
„Zdejmuj, ale już!”
Ociągał się ale całe szczęście pojawiło się wsparcie w postaci pięciu rosłych agentów ochrony i szybko z pod płaszcza wyciągnęli temu mądremu Kałasznikowa z takim laserowym trenażerem!
A więc jednak złodziej.
Biorę w rękę jego kurtkę
ciężka.
Co on tam ma?
Eee, tylko butelka koniaku. Ochroniarze zajęli się już pokornym delikwentem a ja biorę to żelastwo z laserem i mówię do agentów, że odniosę na stanowisko bo chyba wiem skąd wzięte. Zgodzili się, więc idę na sam koniec hali, podchodzę do stanowiska i pytam czy to ich.
„Nie, nie nasze” - oj to niedobrze.
„A czyje?”
„Sąsiadów”
Idę do sąsiadów i z tyłu trzymam Kałasznikowa.
„Nic wam nie zginęło?”
„Nie”
„A to nie wasze?”
„O cholera” i sięgają po żelastwo.
„Dobrze, dobrze ale coś mi się za to znaleźne należy”
„Długopis może być?”
„Może”
I tak mam jeszcze jeden długopis którego nie wypada wyrzucić z nadrukiem firmowym producenta trenażerów laserowych.
Czy mam długopisy które lubię? Tak, mam trzy których nie wyrzucę, pamiątkowe i lubię je.
A co było dalej z tym co chodził z Kałasznikowem pod kurtką?
A to już inna historia na inne opowiadanie ale nie wiem czy warto pisać.
SJS    9.12.2004


Wróć do spisu treści