Władek Lodowski - Stefan Jerzy Siudalski

 Statystyki
Przejdź do treści

Władek Lodowski

Spotkałem ciekawych ludzi
Władek Lodowski
  Nie mogłem się spotkać z Władkiem moim wujkiem bo zmarł wiosną 1945 tuż po wyzwoleniu przez Amerykanów obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie. Natomiast mimo, że od jego śmierci minęło ponad siedemdziesiąt lat to z jego działaniami spotykałem się wielokrotnie  i nawet do dziś mam w warsztacie wykonaną przez niego szafę narzędziową.
Władek był od dzieciństwa kolegą mojego ojca. Razem chodzili do szkoły podstawowej w Rębkowie, razem do gimnazjum a wtedy z Rębkowa tylko trójka dzieci chodziła do gimnazjum w Garwolinie. Razem już jako dorośli jeździli na wycieczki i razem spędzali wiele czasu. Władek ożenił się z siostrą mojego ojca czyli z moją ciotką i mieli syna Zenona.
Zenon był genialnym dzieckiem – gdy miał 4-5 lat sam się nauczył czytać.
Jak to możliwe?
Kazał sobie czytać wielokrotnie bajki i je słowo w słowo zapamiętywał a później  dopasowywał zapamiętane słowa do tekstu w książce.
Proste?
A dla niego było to proste a dla was?
Ale wracajmy do Władka Lodowskiego.
Stare domy maja swoje tajemnice, przedmioty, miejsca też. O ludziach nie wspomnę.
Gdy ma się te osiem - dziewięć lat to większość tego co mamy poznać jest jeszcze tajemnicą. Nawet to co jest dla innych oczywiste dla nas było jeszcze tajemnicą.
W taki czas - wiosną w domu dziadków w Rębkowie rodzice postanowili zmienić tapety. Tak naprawdę to nie zmienić bo tamtych tapet się nie zdzierało tylko trzeba było położyć nowe na te stare. Więc wszystko co wisiało na ścianach obrazy, kilimy oraz stary zegar miało być zdjęte i wyniesione na czas tapetowania do komory. Tego to jeszcze w domu nie było wiec z bratem ochoczo zaczęliśmy pomagać rodzicom. Wiedzieliśmy, że zegara nie można przenosić z wahadłem więc odczepiliśmy je i dopiero wtedy skrzynkę z mechanizmem zdjęliśmy ze ściany. Nie ma wahadła, mechanizm dobrze do skrzynki przymocowany a tu w zegarze coś się przesuwa!
Patrzymy, szukamy nic nie widać. Podnosimy skrzynkę by ją wynieść a tu znów - szur, szur coś w zegarze się przesuwa i to wyraźnie w górnej jego części. Przyglądamy się - nic nie widać - ruszamy na boki skrzynką - coś tam jednak jest w tej skrzynce.
Tylko gdzie?
Okazało się, że w górnej części zegara była dokładnie zamaskowana skrytka. W skrytce leżało zawiniątko - stara gazeta a w niej coś. Rozwinęliśmy gazetę a w środku były pieniądze - prawie nowe banknoty. Setki i pięćdziesiątki. Zupełnie niepodobne do tych które myśmy znali - były i większe i ładniejsze. Może nawet określenie ładniejsze jest nieodpowiednie - one po prostu swoim wyglądem wzbudzały zaufanie. Wyraźnie pochodziły z czasów gdy pieniądz miał swoja wartość.
Policzyliśmy, wyszło, że w zegarze było dziesięć tysięcy złotych - przedwojennych jak nam powiedzieli rodzice zdziwieni nie mniej jak my tym znaleziskiem.
Ile to było warte przed wojną?
Jeśli przeciętne miesięczne wynagrodzenie wynosiło przed wojną w zależności od rejonu Polski od 120 do 180 zł to ta kwota w skrytce to był majątek!
Czyje to było?
Dlaczego przez tyle lat nikt tego nie znalazł?
Ten zegar był własnością Władka Lodowskiego.
Jak wspomniałem to przed wojną ojciec i wujek przyjaźnili się zanim Władek został szwagrem mojego przyszłego ojca. Przyjaźnili się pomimo dużych różnic w charakterach i podejściu do życia.
Stefan czyli mój ojciec fascynował się techniką. Jeśli gdzieś na świecie pojawiła się jakaś nowość to ojciec był jednym z pierwszych w okolicy który ją miał. Motocykl, oczywiście pierwszy jaki był we wsi należał do ojca. Radio najpierw kryształkowe a później lampowe pierwsze u Stefana było. Oświetlenie elektryczne - chociaż z akumulatorów ale zawsze też ojciec uruchomił u dziadków w domu.
Władek patrzył na te zakupy ojca i jednoznacznie oceniał je jako niczym nie uzasadnioną rozrzutność. Władek pieniądze zbierał i gdzieś chował. Przed samym wybuchem wojny chciał za te uzbierane pieniądze kupić ziemię i dom. Znalazł takie siedlisko, kawał ziemi tuż przy lesie które mu się podobało i ... nie kupił bo po wielu targach kupiec nie chciał ustąpić z ceny o 100 złotych. Ta sporna kwota to było chyba mniej niż jeden procent całej transakcji.
Wybuchła wojna. Ojciec mój radził Władkowi aby za całe zgromadzone pieniądze kupił skóry bo pieniądz może stracić wartość. Szwagier uważał, że to niemożliwe aby pieniądze mogły stracić na wartości. Weszli Niemcy, polski pieniądz z tygodnia na tydzień tracił na wartości lecz jeszcze można było kupić towar który można by przetrzymać i sprzedać z zyskiem. Władek był uparty i uważał że pieniądz to pieniądz, Anglia, Francja uderzą i znów polski złoty będzie miał swoja wartość. Nawet wtedy gdy Niemcy zaczęli wprowadzać na terenie Generalnej Guberni "młynarki" czyli złotówki pod niemiecką okupacją była możliwość szybkiego wyzbycia się przedwrześniowych pieniędzy i już.
W 1943 roku gestapo przyszło aresztować brata Władka Adolfa. Już wychodzili z domu z aresztowanym gdy jeden z gestapowców wrócił się, doszedł do łóżka i z pod poduszki wyciągnął lornetkę.
"Czyje to?" - zapytał.
Aresztowany zamiast powiedzieć, że to jego wskazał na brata więc gestapo zabrało i Władka. Zabrało razem z tajemnicą gdzie są schowane pieniądze.
Obóz przeżył Adolf, Władek umarł zaraz po wyzwoleniu obozu. Kilka lat temu we wsi w Rebkowie przy remizie tablicę tym aresztowanym wystawiono.
Po latach z bratem w zegarze odnaleźliśmy przez przypadek te ukryte pieniądze a jeszcze po wielu następnych latach przeczytałem historię opowiadaną przez rabina Nachmana z Bracławia "Historia o koniu i pompie" która jak ulał pasowała do historii tego "skarbu".
O czym ta historia?
Żydowi kupiec naraił kupno konia. Kupiec chciał tylko dwa ruble a koń widać było że jest wart co najmniej cztery ruble więc Żyd konia kupił.
Pojechał z tym zakupionym koniem na jarmark a tam już chcieli za konia dać 40 rubli.
Jeśli mi dają czterdzieści rubli to ten koń musi być wart więcej - tak myślał - i konia na tym targu nie sprzedał.
Chodził z koniem od jarmarku do jarmarku, oferowana przez kupców cena konia rosła ale - jeśli dają tyle to musi być wart dużo więcej i do transakcji nie dochodziło. Nawet cena podana przez króla nie była zadowalająca lecz koń był zaczarowany i na rynku w stolicy zmniejszył się i zniknął w rurze pompy co była postawiona na studni.
Żyd narobił hałasu, ludzie się zbiegli - koń w studni - zaglądają - gdzie tam koń w studni. Pobili Żyda że im głowę zawraca. Żyd od studni nie ustępuje, co ludzie odejdą to z rury wygląda łeb konia. Żyd krzyczy, ludzie się zbiegają i biją Żyda że im spokój zakłóca bo jaki tam koń w studni?
No cóż, trzeba wiedzieć kiedy zejść z ceny i kiedy kupić i kiedy sprzedać.
Mój wujek którego nigdy nie widziałem chyba nie słyszał tego co opowiadał Nachman z Bracławia.
Wróć do spisu treści